Nie sądziłem, że jeszcze kiedykolwiek napiszę o Justynie, której ostatnią ciekawą płytą była dla mnie produkcja Dzień i noc (2000). Potem rozpoczął się powolny artystowski zjazd, z apogeum Femme fatale (2004), kiedy Steczkowska wpadła w nieznośną manierę Ordonki, przez którą przesłuchanie każdej kolejnej płyty kończyło się najpóźniej w połowie drugiego kawałka. I oto nadszedł rok 2012, a światło dzienne ujrzał długo zapowiadany projekt XV, czyli podsumowanie 15-lecia działalności. W ramach którego Justyna wywinęła niezłego fikołka.

[youtube https://www.youtube.com/watch?v=W6L2vGFLxbM?rel=0&w=560&h=315]

Kilka rzeczy wyszło temu wydawnictwu zdecydowanie na dobre. Po pierwsze – wybór utworów (głównie z pierwszych płyt i ostatniej, do tego cztery nowe kompozycje), które układają się w spójną całość dramaturgiczną. Po drugie – wsparcie młodych dj’ów i producentów oraz zwrot ku mroczniejszej stylistyce. Z oryginalnych utwórów pozostaje czasami niewiele, refren, dwa charakterystyczne wersy, inne wykonane zostają wiernie, ale w nowym kontekście.
W ten sposób zamiast klasycznego greatest hits powstał album konceptualny, z wyraźnym podziałem na krążek dynamiczny i kontemplacyjny. Wracając do korzeni muzycznych, Justyna przypomniała sobie na szczęście, że kiedyś śpiewała drapieżnie. Nie boi się pokrzyczeć, podać chropowaty wokal. Owszem, nad całością (i czasem w nadmiarze) roztaczają się eteryczne, egzotyczne i gładkie wokalizy, ale często przebija spod nich zadziorna kotka. Nawet w najbardziej zaskakujących rekonstrukcjach jak Oko za oko czy Kryminalna miłość:

[youtube https://www.youtube.com/watch?v=IHeGbvRz0J8?rel=0&w=560&h=315]

Finalnie XV cechuje się wszelkimi zaletami i wadami dzieła eklektycznego.
Z jednej strony – szeroka rozpiętość stylistyczna, z zaskoczeniami głównie na plus – tu gitarowe wtręty retro godne agenta 007 z lat 70., ówdzie szczypta heavy metalu, gdzie indziej elektroniczny minimalizm, udana fuzja brzmień rockowych i popowych z triphopem, drum’n’bassem i pokrewymi połamańcami.Piosenki trwają do sześciu-siedmiu minut, zyskując wstęp, rozwinięcie i zakończenie z prawdziwego zdarzenia.
Z drugiej strony – przy iście symfonicznym bogactwie środków na niektóre kawałki zaskakująco zabrakło pomysłu (Za karę w manierze tańca z gwiazdami), niektóre aranże bardziej niż na płytę skrojone są na efektowny spektakl przeglądu piosenki aktorskiej. Manieryzmy wokalne dochodzą do głosu, zwłaszcza na drugim krążku, nad częścią materiału unosi się widmo nadprodukcji, która miejscami brzmi płasko i ociężale, przytłoczona natłokiem efektów dźwiękowych.

[youtube https://www.youtube.com/watch?v=PxdFId0saeo?rel=0&w=560&h=315]

Koniec końców trudno Justynie odmówić odwagi. Większość materiału jest – w dzisiejszym rozumieniu – zupełnie nieradiowa. Zawsze można pokręcić nosem, że to rewelacja spóźniona o dobre parę lat, ale cóż. Kayah – mimo zapowiedzi – nigdy nie poszła w stronę ambientu, najnowsza płyta Edyty Górniak powstała pod koszmarne dyktando radia Eska. Na tym tle Steczkowska jawi się jako artystka eksperymentująca, nie ograniczająca się do konwencji Największe hity symfonicznie lub nie.
Czyżby dziewczyna szamana obudziła się z letargu? Normalnie aż jestem ciekaw, co dalej…