aretha_everyday-people

Wszyscy wspominają Arethę, bo po tylu latach jej królowania każdy jakąś swoją Arethę ma.
Mam i ja. Respect, Think, Chain of Fools, I Say a Little Prayer – lista klasyków jest długa, chociaż w powszechnej świadomości urywa się „gdzieś w latach siedemdziesiątych”, z późniejszymi jasnymi punktami (Blues Brothers, Eurythmics, George Michael, Sister Act).

W domu mego dzieciństwa, wypełnionym muzyką Raya Charlesa, Billie Holiday czy Leny Horne, Aretha brzmiała równie regularnie, istniała zawsze, choć nie zawsze świadomie. Z impetem przebiła się z powrotem do mojego muzycznego imaginarium dzięki hymnowi Sisters Are Doin’ It for Themselves, z olśniewającą Annie u boku. Był rok tysiącdziewięćsetosiemdziesiątypiąty.

lennox-sisters.gif

Jednak w czasach, gdy za kilka zyla w komisie muzycznym kupowało się na pęczki zachodnie maxi-single na płytach CD, w mojej głowie najgłębiej wyrył się inny kawałek Królowej Soulu z roku 1991 – funkowa wersja piosenki zespołu Sly & The Family Stone, regulanie wykonywanej przez innych artystów (vide The Supremes, Arrested Development czy Prince):

[youtube https://www.youtube.com/watch?v=kyxJEVej9FQ?rel=0&showinfo=0&w=560&h=315]

Że kolorowo i densowo? No cóż, niespełna dwa lata później inny gigant soulu, Ray Charles, śpiewał równie skocznie, chociaż na swoje szczęście nie musiał podskakiwać w teledyskach (tak, znam ten album doskonale, nie uświadczysz go na Spotify). Nastały nowe czasy wszechobecnej MTV, kiedy sama Aretha równała przez chwilę do młodszej o dwie dekady Whitney (tak, ten duet również należał do moich ulubionych…).

Nawet po zerwaniu pstrokatej otoczki wizualnej, Everyday People ujmuje w jej wykonaniu zaraźliwą energią i bezpośrednim przekazem płynącym z tekstu Sly’a Stone: wszyscy jesteśmy różni, żyjmy w pokoju…

There is a blue one that don’t accept the green one
Cracking on the fat one like I’m about to be a skinny one
Different strokes for different folks
And so on and so – we got to live together

I am no better and neither are you
we’re basically the same whatever we do
You love me, you hate me, you think you know me and then
You can’t figure out out the bag l’m in

There is a yellow one, that ain’t into the red one
We don’t about the black one, ha! what about white one, y’all?
Different lengths don’t come with no dress. and so on and so on…

I am everyday people, want to take you higher!

I tego się trzymajmy…

Nie trzeba dodawać, że jak na lata dziewięćdziesiąte przystało, singiel zawierał zgrabne, jeszcze bardziej skoczne remiksy, które równie często jak oryginał płynęły z moich odtwarzaczy, nie wiedzieć czemu szczególnie podczas energochłonnych czynności sprzątania, a zwłaszcza mycia okien.

Na nasze queerpopowe szczęście jeden z nich znaleźć można na jutubce opatrzony wizerunkami ładnych panów, dzięki czemu przyjemność jest podwójna:

[youtube https://www.youtube.com/watch?v=2aQuul7YywE?rel=0&showinfo=0&w=560&h=315]

Drugi, równie rozebrany znajdziecie tutaj. Kolejny, spod ręki Shepa Pettibone, budzi zrozumiałe brzmieniowe skojarzenia z Madonną. Tylko moc całkiem inna, i klasa.
Coraz bardziej będzie nam klasy tej klasy brakowało…

royalties-gone1

royalties-gone2

PS. Niniejszym uświadomiłem sobie, że również lata 90. zaliczam już do lamusa, czyli jak to teraz ładnie brzmi – niepostrzeżenie wylądowały w dziale vintage. Póki co szał dotyka resentymentów za dekadą wcześniejszą, ja sobie po prostu te wszystkie maxi-single CD starannie schowam, ja poczekam…