Dziś nie sposób napisać o czymś innym.
Niezależnie od tego, co myślimy o nowym kawałku lady G. od strony muzycznej, wideo jakie do niego zaprezentowała bije wszelkie transowo-dragowo-queerowo-glamowo rekordy, jest przegięty w stopniu, którego nie sposób nie docenić.
Na blogach już sypią się dane i zachwyty, ile tysięcy kostiumów, detale na paznokciach, feeria pomysłów, kunszt wykonania. My też ostatecznie wymiękliśmy w połowie czwartej minuty na widok złoto-zielonego kostiumu, rodem z szalonej ilustracji dziecięcych książek w stylu najlepszych radzieckich tradycji.
Co się nawet o tyle zgadza, że w klipie stworzenie, którym jest Gaga, zostaje zlicytowana na własność przez złotoszczękiego przedstawiciela rosyjskiej mafii (sory kto nie zgadł, Guga sama tak rozpowiada w wywiadach).
Nie najlepiej się to dla niego zresztą kończy, bo nawet jeśli gładkolicego samca nie wykończyły płomienie z ostatnich sekwencji, to jak pokazuje finał, i tak spłonął w zetknięciu ze śmiercionośną bielizną.

I niech nie będzie, że tylko ja to widzę: czy w 3’18” clipu, zaraz po ujęciu, na którym Gadze dynda na czarnym dessous kryształowy krzyż, ta wariatka faktycznie wplotła w katatoniczną choreografię znak krzyża, czyli się przeżegnała? Bo po piętnastym odtworzeniu sam już mam wątpliwości…

Tak czy owak, trudno o lepsze entrance przed wypuszczeniem na rynek reedycji multisprzedawalnej płyty The Fame (premiera 23.11), przygotowanej równie starannie, jak teledysk: oprócz przemianowania na adekwatne The Fame Monster, GaGa dorzuciła w ramach bonusa caluśkie osiem nowych kawałków, w tym ten powyżej.
I jednego jej odmówić nie można – w niespełna rok po aferze kto od kogo ściąga (Aguillera vs. Gaga), młoda piosenkarka osiągnęła tyle, że pisze się o niej niemal jeszcze częściej, niż o Madonnie, o której pisze się codziennie.
Jeśli nawet nie jest li tylko potworem żądnym sławy, to na pewno demonem pracy. Jak jej poprzedniczka.