Niewątpliwym pechem Pieśni Orfeusza jest, że wpadł na outfilm.pl tydzień po rewelacyjnym Blondynie (o którym piszę tutaj). I bez tego obraz średnio się broni, ale w porównaniu… Nie ma porównania.

Śpiewka jest zasadniczo ta sama: dwóch facetów (jeden – bezrobotny, drugi – ambitny student z dziewczyną do kożucha), wspólne przebywanie (tym razem na siłce), coś na kształt przyjaźni i okoliczności coraz bardziej sprzyjające zbliżeniu. Bo cóż bardziej sprzyja romantycznym uniesieniom niż wspólny wakacyjny wyjazd na greckie wyspy? Obok pomysłu na fabułę oraz przystojnych facetów, którzy ideę magicznej miłości mieliby (nomen-omen) ucieleśnić, filmowi brakuje właściwie we wszystkim.

Zacznijmy od bohaterów, którzy nie tyle nawet są nieciekawi, ile absolutnie bez wyrazu. Niewiele mieli do zagrania, ale zrobili jeszcze mniej, snując się po kadrach z urokiem manekinów. Scenariusz nie ułatwia sprawy: zamiast skupić się na portretowaniu swoich bohaterów, każe im detalicznie inscenizować klikanie w ankietę konkursową i – och! pełną niedowierzania – rozmowę z biurem podróży, czy aby wygrana wycieczka to nie ściema. Bez zbytniego przekonania drugi z kolegów protestuje przeciw współnemu wyjazdowi (bo nauka), a już w następnej scenie panuje co do tego zgoda. Poza podawaniem sobie hantli nie bardzo dowiemy się, jakie relacje i emocje łączą kolegów od sztangi, nawet podtekstów seksualnych nie uświadczysz, za to detalicznie prześledzimy procedurę meldowania się w greckim hotelu, wyjątkowo zresztą pustym. A wytrwałych widzów czeka jeszcze bezsensowna próba wymuszenia na personelu numeru pokoju jednego z gości, która to scena zapewne ma coś pokazać, trudno jednak dociec co, poza tym, że jej bohater niewiele rozumie.

Skoro chłopaki pójdą w nieznane (bo wyspa ciekawie wygląda na mapie), to na pewno się zgubią; skoro rzucają z głowy imionami greckich bogów, to ci na pewno się za chwilę wmieszają (symbolika, panie); skoro za chwilę spotykają lokalnego dionizejskiego Puka (przepraszam: Herkulesa), który ostrzega, żeby nie jeść granatów, bo się zakochają czy coś, to zapewne się zakochają, czy coś. Problem w tym, że leniwe ślizganie kamery po nagich torsach zwieńczonych bielizną od Bossa nie kreuje z automatu atmosfery romansu, a turlanie się bez końca po mokrym piasku egzotycznej plaży facetów, którzy nawet porządnie się ze sobą nie całują, to obraz daleki od namiętnego wybuchu seksu.

I tak dalej, i tym podobne. Jedna noc i przyjaźń się sypie, jeden papier i miłość się rodzi. Ale najpierw brniemy przez szablonowe sceny rozterek tudzież cierpienia, równie bezbarwne jak cała historia oraz jej inscenizacja. Bo czego aktorzy nie dograją, to kamera też nie dopowie, o wykreowaniu jakiejkolwiek atmosfery nie wspominając: w ciągu dnia rejestruje spłukany obraz cyfrowy, w nocy nieco mniej spłukany, bo niebieski.

Wątek magii miejsca i mitów wygrany został jednym lokalsem z alko pod kamieniem, wątek późnego odkrywania swojej seksualności skwitowany markową bielizną i biletem lotniczym. Rozterki życiowe (o ile jakiekolwiek) odsunięte krótkim „później się zastanowię” a najbardziej dramatyczną deklaracją okazuje się wypowiedzenie karnetu na siłkę.

Że można ciekawiej przy równie ograniczonych, crowfundingowych finansach, Tor Iban pokazał w Roku tygrysa, może nie bardziej porywającym, ale na pewno przynajmniej intrygującym. Koniec końców, Pieśń Orfeusza jest co najwyżej piosenką, jakich wiele, z przydługim klipem do obejrzenia jednym okiem i szczęśliwym zakończeniem.

Drama, tromans / Niemcy 2019 / 72min. / polskie napisy /
Ograniczenie wiekowe dla filmu – od 16 lat
Reżyseria: Tor Iben
Obsada: Jasper Joseph, Kristina Kostiv, Julien Lickert, Henry Morales

Oglądaj na Outfilm.pl